niedziela, 17 lipca 2016

To, co najpiękniejsze

Na wsi dzieję się rzeczy, które Wam - miastowym nigdy się nawet nie śniły.

Wieś zachwyca mnie nieustannie. Urzeka, wzrusza, ekscytuje. Uwodzi zapachem dojrzewającego zboża, niebem mieniącym się kolorami zachodzącego słońca.
Wieś bez przerwy mnie olśniewa.

Tu wszystko jest zwyczajnie dobre, ma swój czas i miejsce. Łatwo zatrzymać się tu na chwilę, słuchać świerszczy, patrzeć w gwiazdy, wdychać zapach dojrzewających jabłek. Skupić się na tym, co naprawdę ważne. Być tu i teraz. Cieszyć się z małych rzeczy. Śmiać się do rozpuku.

Wracam tu i oddycham głęboko, uspokajam się, dystansuję. Wstaję wcześnie, pozwalam aby poranny chłód kładł się na ramionach, aby zimna rosa łaskotała stopy.

Kiedy zostałam mamą, pokochałam wieś jeszcze bardziej. Cieszę się, że moje dziecko może ją poznać. Że ma szansę próbować owoców zerwanych prosto z drzewa, pić mleko prosto od krowy, obserwować ptaki i zwierzęta, skakać w kałużach, że może zaznać tego, o czym inni mogą tylko czytać w książkach.



















poniedziałek, 2 maja 2016

JEDZENIE

Na wsi dzieję się rzeczy, które Wam - miastowym nigdy się nawet nie śniły.


Czy wiecie, że na wsi jedzenie smakuje lepiej? To by jakoś tłumaczyło fakt, że po kilku dniach pobytu tutaj ważę zawsze kilka kilogramów więcej. Ten ostatni weekend to był jeden z nielicznych weekendów, podczas których udaje nam się przebywać w rodzinnym domu w komplecie, są rodzice i dzieci - ja i trójka mojego rodzeństwa oraz nasze drugie połówki, które z racji pracy i innych obowiązków pojawiają się i znikają. Stan liczbowy waha się między 6 a 9 dorosłych osób + dwoje małych dzieci. Zauważyłam, że pochłaniamy ogromne ilości jedzenia...

Przez kilka ostatnich dni zjedliśmy m.in. kilkanaście kilogramów mięs, wędlin i kiełbas, kilka kilogramów warzyw, kilkanaście kilogramów owoców, około 7 bochenków chleba, a do tego dżemy, jajka, zupy, makarony, ciasta i desery!. Wypiliśmy kilkadziesiąt litrów różnych napoi. Przecież to ilość jedzenia, jaką karmi się weselników!

No to kto chciałby zaprosić nas do siebie? ;)

Rozmyślając o jedzeniu, wróciłam myślami do czasów dzieciństwa i dziwnych rzeczy, które jadało i pijało się się na wsi. Części z nich nigdy nie tknęłam, ale część bardzo mi smakowała. Ciekawe, czy znacie choć niektóre z nich.


komosa, źródło: http://zdrowa-kuchnia.com/
A oto lista:
 - kiełbasa z ogniska;
 - ziemniaki pieczone w popiele;
 - kanapki ze śmietaną i cukrem;
 - kanapki z poziomkami;
 - chleb smażony w śmietanie;
 - ziemniaki z mlekiem lub ze śmietaną;
 - surowe jajka (!);
 - gotowana komosa (chwast);
 - szczaw gotowany z jajkiem;
 - placki z ciasta na makaron, pieczone na blasze kuchni;
 - mleko prosto od krowy;
 - drożdżowe racuchy smażone w głębokim tłuszczu, nazywane przez moją babcię pampuchami;
 - syrop z pieczonego buraka;
 - marynowane opieńki (grzyby rosnące na/przy pniach drzew);
 - pieczarki samodzielnie zebrane na łące koło domu.
  

piątek, 22 kwietnia 2016

STODOŁA

Na wsi dzieję się rzeczy, które Wam - miastowym nigdy się nawet nie śniły.



Byliście kiedyś w stodole? Nie mam na myśli popularnego swego czasu klubu. Mam na myśli drewniany budynek z klepiskiem i zasiekami, przeznaczony do przechowywania zboża, słomy, siana, narzędzi i pojazdów. 

Ursus z 1961 roku, pierwszy pojazd mechaniczny, który prowadziłam 

Ale kiedy jest się dzieckiem, stodoła to dużo więcej. To najlepszy plac zabaw, idealne miejsce na kryjówkę, wspinaczkę i akrobacje. 

Jeśli ktokolwiek z Was drżał kiedyś, bo jego dziecko weszło na stół/komodę/szafę, jeśli komukolwiek zdarzyło się bać, bo wspinało się na zjeżdżalnię pod prąd, bo weszło na drzewo, bo skoczyło z kanapy, polecam pojechać na wieś i znaleźć stodołę, wejść do budynku, a potem spojrzeć w górę. 




Nad waszymi głowami, na wysokości około 4-5 metrów nad klepiskiem (twarda jak beton podłoga z ubitej ziemi lub gliny), przebiegają belki. Te belki to jedna z największych radości mojego dzieciństwa. Pamiętam, że chodziliśmy po nich udając, że jesteśmy cyrkowcami chodzącymi po linie, skakaliśmy z nich w zasieki ze słomą lub sianem. Skakaliśmy przodem, tyłem, próbowaliśmy robić w powietrzu salta. 

Wyobrażacie sobie kilkulatka na wysokości 4-5 metrów, bez żadnego zabezpieczenia, z możliwością upadku na beton? Ja też nie. 

Gdzie byli rodzice?! ja się pytam, gdzie byli rodzice? ;) Czy wiedzieli co robimy? Pewnie się domyślali, przecież 20 lat temu robili to samo. 

Stodoła, ściana przednia z wierzejami

Byliśmy czujni, zawsze ktoś stał na czatach, zawsze ktoś obserwował, czy nie zbliża się dorosły, a kiedy nadchodził ktoś, kto zdawał sobie sprawę z tego, co możemy robić i jak to się może skończyć, wskakiwaliśmy w kopy siana i zagrzebywaliśmy się w nich po czubek głowy. Pamiętam, jak babcia krzyczała: " Nie widzę was, ale was słyszę, wychodzić natychmiast!". Oczywiście nie wychodziliśmy, a babcia nie miała czasu, żeby stać w stodole godzinami., Przecież obiad do ugotowania, krowy do przepalowania (czy Wy w ogóle wiecie co to palowanie krów?) i milion innych rzeczy na głowie. Wychodziliśmy więc, gdy oddaliła się na bezpieczną naszym zdaniem odległość. 



Weszłam do tej stodoły kilka dni temu. Nie ma zasieków, nie ma siana i słomy, nie ma młócarni i sieczkarni. Jest graciarnia, ale i tak jest klimat i pewność, że dziś nie stanęłabym na tej belce. 






sobota, 30 sierpnia 2014

Praca fizyczna

Na wsi dzieję się rzeczy, które Wam - miastowym nigdy się nawet nie śniły.
Praca fizyczna na wsi jest czymś tak naturalnym, jak oddychanie. Pracują więc wszyscy. Mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci. Zawsze jest coś do zrobienia. Trawę trzeba skosić, drwa na opał narąbać, grządki z warzywami wypielić. Liście zgrabić, podwórko odśnieżyć. Lato czy zima, świątek, piątek czy niedziela...

Praca fizyczna nie jest tylko wysiłkiem, jest stylem życia, sposobem wychowywania. 
Taka praca pozwala zdrowo się zmęczyć, a że wykonywana jest zazwyczaj na świeżym powietrzu, świetnie wpływa na sen. Podczas wykonywania prostych obowiązków można rozmyślać o sprawach ważnych lub zupełnie błahych. Jeśli wykonuje się ją w grupie, jest świetną okazją do rozmów i wspomnień.Dla mnie praca fizyczna zawsze była ważna i zawsze dawała mi ogromną satysfakcję. Lubię widzieć jej szybkie efekty. Lubię czuć zmęczone ciało i trzeźwy umysł, czuć ból mięśni i charakterystyczne mrowienie skóry delikatnie podrażnionej słońcem i wiatrem. Lubię, kiedy krew pulsuje w żyłach. Lubię wreszcie wrócić do domu głodna i zasiąść do posiłku, który choć prosty i przygotowany naprędce, smakuje wyśmienicie. Najbardziej jednak lubię mieć świadomość, że ta praca ma sens, że jest potrzebna, że to, co robię jest jednoznacznie dobre. Drewno przygotowane na opał, pozwoli ogrzać się zimą. Udrożnionym rowem, z którego dziś wybierałam połamane gałęzie, jesienią popłynie deszczówka. Nie napotka przeszkody w postaci tamy z zanieczyszczeń, nie popłynie drogą, a więc jej nie uszkodzi. Nie utworzy kałuży na polu sąsiada, nie zniszczy plonów, nie zaleje podwórek. 

A kamienie, które kilka lat temu podnosiliśmy z zaoranego pola zabrał ktoś z sąsiedniej wioski. Wykorzystał je przy budowie domu. Dziś w tym domu biegają dzieci,

Lubię pracę fizyczną za jej prostotę, za to, że teraz kleją mi się oczy i że nie mam siły myśleć o tym, co ostatnio spędzało mi sen z powiek...

Dobranoc. 

wtorek, 29 lipca 2014

PORANKI NA WSI

Na wsi dzieję się rzeczy, które Wam - miastowym nigdy się nawet nie śniły.

Wyobraźcie sobie, że w wakacje dzieci na wsi wstają wcześniej niż te w mieście. Ba! wiejskie dzieci w wakacje wstają wcześniej niż w trakcie roku szkolnego. Wstają między 5:00 a 6:00 rano. I to nie jest tak, że one wstają złośliwie, żeby rodziców z łóżka o tej porze wyciągnąć, jak to się miejskim (i innym) dzieciom zdarza np. w weekendy.

Dzieci na wsi wstają tak rano, żeby nie stracić tak ważnej części dnia. Rano przecież tak dużo się dzieje... Krowy trzeba wydoić i wyprowadzić na pastwisko, pozostałe zwierzęta gospodarskie nakarmić, mleko zawieźć do miejsca skupu, pojechać do sklepu po świeże pieczywo. Poza tym dzieci na wsi rodzą się chyba z jakimś genem odpowiedzialności i chęci pomocy. Nie mogą spać spokojnie, gdy ich rodzice od rana pracują.

Rozczulił mnie dziś rano widok pewnej dwójki, która towarzyszyła swojemu tacie w porannych obowiązkach. O 7:00, kiedy leniwie przeciągałam się na tarasie, Magda i Mateusz wracali już do domu z punktu skupu mleka. Od dwudziestukilku lat nic się nie zmieniło. Pamiętam, jak wstawałam skoro świt, żeby móc pojechać z tatą zawieźć mleko do zlewni. Gdy się budziłam, krowy były już wydojone, a mleko przelane było do baniek. Na trawie była rosa, a powietrze było chłodne. (Zupełnie jak dziś rano.) Mleko do zlewni woziło się "kolejką". Nie, nie taką torową. Każdego dnia mleko z całej wsi woził do zlewni jeden gospodarz, o tym kto to będzie, decydowała kolejka. Gospodarz, którego akurat była kolej, objeżdżał wieś i "zbierał" mleko. Pozostali wystawiali bańki z mlekiem przy drodze.

Pamiętam sprężyste ruchy mojego taty, który jednym susem zeskakiwał z wozu, chwytał bańki z mlekiem i sprawnie ustawiał je na furmance. Przy każdym domostwie to samo. Zeskok, bańki na wóz i w drogę. A przy zlewni wiele wozów, wielu gospodarzy i oczywiście wiele dzieci, dla których ta poranna wyprawa było nie lada atrakcją. Puste bańki pakowaliśmy na wóz i wracaliśmy do domu. Zatrzymywaliśmy się oczywiście przy każdym gospodarstwie, żeby odstawić puste naczynia. Większość z nich tata znał na pamięć i bezbłędnie dopasowywał je do gospodarstwa, tylko przy niektórych zatrzymywał się na chwilę, żeby poszukać inicjałów gospodarza namalowanych na bańce farbą olejną.

Czasami niektóre bańki wracały pełne, bo mleko skwaśniało. Babcia mówiła, że albo za długo stało, albo bańka źle umyta, albo burza skwasiła mleko. Z tego mleka robiło się sery. Szkoda, że dziś na śniadanie musiałam zjeść "wiejski" z plastiku. Coś się jednak po tych dwudzistukilku latach zmieniło.


piątek, 18 lipca 2014

ŻEBY DZIECKO NIE PŁAKAŁO

Na wsi dzieję się rzeczy, które Wam - miastowym nigdy się nawet nie śniły.

Stało się! Zostałam mamą. Co prawda już kilka miesięcy temu i to w stolicy, ale odkąd zrobiło się ciepło, chętnie uciekamy na wieś. No i dobrze, bo gdyby nie te wypady w rodzinne strony, nic bym o wychowaniu dziecka nie wiedziała!  Kiedy tylko pojawiamy się u moich rodziców, przychodzą sąsiadki i radzą co zrobić, żeby dziecko nie płakało.
Żeby działać, trzeba znać przyczynę. I tak w ciągu kilku ostatnich miesięcy ustalono, że dziecko płacze bo:

1. Zostało zauroczone - z tym już nic nie zrobimy, czerwonej wstążki nie było, nie ma i nie będzie, zresztą już za późno, ale podobno może pomóc przetarcie twarzy zasikaną pieluchą;

2. Nie chrzczone - ochrzciliśmy, nie zadziałało;

3. Ma krzyczki - nie do końca wiem co to jest, ale trzeba tego szukać w sutkach niemowlaka, "Wyciśnij krzyczki z sutków, to przestanie krzyczeć" - aż tak zdeterminowana nigdy nie będę;

4. Zostało usunięte przy porodzie - "Szkoda, że stara Topowa nie żyje, bo umiała nastawić. Jak Topowa nastawiła, to Ziutek Wiśnieskich 3 dni spał, tylko na cycka się budził."
Nie zgłębiałam tematu i nie żałuję, że Topowa już nie żyje. Podobno jednak nastawianie "usuniętych" dzieci działało. Z opowieści wywnioskowałam, że to coś w stylu bardzo intensywnego masażu metodą Bobath.

5. Dziecięce ubranka zostały na noc na sznurze do prania - faktycznie kiedyś zostały, ale moja córka płakała już dużo, dużo wcześniej;

6. Woda po kąpieli została wylana po zachodzie słońca - oj, żeby to raz!;

7. Pozwoliłam dziecku przeglądać się w lustrze i zobaczyło diabła. 

Ponieważ najprawdopodobniej popełniłam masę błędów wychowawczych moje dziecko będzie płakało jeszcze dłuuugo, dłuuugo. Nawarzyłam sobie piwa, to będę je pić ;)

poniedziałek, 13 maja 2013

PRAWIE JAK GREENPEACE

Na wsi dzieją się rzeczy, które Wam - miastowym nigdy się nawet nie śniły.


Tę historię bardzo lubią przedszkolaki. Być może wam też przypadnie do gustu. 

Dzieciństwo przełomu lat 80’ i 90’ na wsi, wyglądało zupełnie inaczej niż w mieście. Kiedy Warszawiacy obserwowali, jak maszyny drążą tunele pod budowę metra, my obserwowaliśmy swoje własne wykopy  - pod budowę wodociągu. W naszej wsi, dla większości,  miało rozpocząć się nowe życie – życie z bieżącą wodą w domu i z możliwością korzystania z łazienki, zamiast z podwórkowe wychodka.

W historii jednak, którą chcę opowiedzieć, nie wychodek ma największe znaczenie, ale wykopy właśnie. Wykopy były olbrzymie, przynajmniej dla kogoś, kto miał wtedy 110 cm wzrostu. Kiedy tylko koparki przestawały pracować, biegliśmy całą gromadą bawić się w głębokich rowach. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy dorośli twierdzili, że tam się bawić nie wolno! Pilnowali nas nawet, żebyśmy tam nie włazili.  Byliśmy z tego powodu głęboko nieszczęśliwi, najgorsze miało jednak dopiero nastąpić. 

Okazało się bowiem, że na trasie planowanego wodociągu, rośnie kasztanowiec. Kasztanowiec, jak wiadomo, ważne drzewo, bo nie dość, że idealny do tego, żeby budować na nim domki, zawiesić huśtawkę i ścigać się kto pierwszy wejdzie na najwyższą gałąź, to jeszcze zawsze późnym latem obradzał w budulec do robienia kasztanowych ludzików. Któregoś dnia przyszli do naszego domu dwaj panowie, którzy stwierdzili, że drzewo trzeba będzie wyciąć. Nie mogliśmy na to pozwolić. Musieliśmy działać. 

Zebrało nas się chyba siedmioro. Niczym Greenpeace, postanowiliśmy walczyć. Weszliśmy na drzewo przekonani o tym, że zostaniemy tam tak długo, jak będzie trzeba. Pomyśleliśmy nawet o prowiancie, w końcu zakładaliśmy, że będziemy tam siedzieć dzień i noc. Były więc chrupki kukurydziane i słone paluszki. Uzbrojeni w wikt i cierpliwość (jednego i drugiego wystarczyło mniej więcej na kwadrans)rozsiedliśmy się na gałęziach i odwracając się w stronę ciężkiego sprzętu, krzyczeliśmy na całe gardła: NIE ZET-NIE-CIE, NIE ZET-NIE-CIE! groźnie wymachując przy tym naszymi kilkuletnimi pięściami.

Nasza akcja zakończyła się sukcesem - kasztanowiec stracił tylko jedną dużą gałąź. Dopiero po latach zorientowaliśmy się, że operator oddalonej o kilkaset metrów nie mógł nas słyszeć, a drzewa nie ścięto, bo mój tata poprosił o to jakiegoś kierownika robót. Rodzice zgodzili się też, żeby rów wykopać kosztem naszego ogródka, niszcząc przy tym ogrodzenie.