PRAWIE JAK GREENPEACENa wsi dzieją się rzeczy, które Wam - miastowym nigdy się nawet nie śniły.
Tę historię bardzo lubią przedszkolaki. Być może wam też
przypadnie do gustu.
Dzieciństwo przełomu lat 80’ i 90’ na wsi, wyglądało
zupełnie inaczej niż w mieście. Kiedy Warszawiacy obserwowali, jak maszyny
drążą tunele pod budowę metra, my obserwowaliśmy swoje własne wykopy - pod budowę wodociągu. W naszej wsi, dla
większości, miało rozpocząć się nowe
życie – życie z bieżącą wodą w domu i z możliwością korzystania z łazienki, zamiast
z podwórkowe wychodka.
W historii jednak, którą chcę opowiedzieć, nie wychodek ma
największe znaczenie, ale wykopy właśnie. Wykopy były olbrzymie, przynajmniej
dla kogoś, kto miał wtedy 110 cm wzrostu. Kiedy tylko koparki przestawały
pracować, biegliśmy całą gromadą bawić się w głębokich rowach. Jakież było
nasze zdziwienie, kiedy dorośli twierdzili, że tam się bawić nie wolno!
Pilnowali nas nawet, żebyśmy tam nie włazili.
Byliśmy z tego powodu głęboko nieszczęśliwi, najgorsze miało jednak
dopiero nastąpić.
Okazało się bowiem, że na trasie planowanego wodociągu,
rośnie kasztanowiec. Kasztanowiec, jak wiadomo, ważne drzewo, bo nie dość, że
idealny do tego, żeby budować na nim domki, zawiesić huśtawkę i ścigać się kto
pierwszy wejdzie na najwyższą gałąź, to jeszcze zawsze późnym latem obradzał w
budulec do robienia kasztanowych ludzików. Któregoś dnia przyszli do naszego
domu dwaj panowie, którzy stwierdzili, że drzewo trzeba będzie wyciąć. Nie
mogliśmy na to pozwolić. Musieliśmy działać.
Zebrało nas się chyba siedmioro. Niczym Greenpeace,
postanowiliśmy walczyć. Weszliśmy na drzewo przekonani o tym, że zostaniemy tam
tak długo, jak będzie trzeba. Pomyśleliśmy nawet o prowiancie, w końcu
zakładaliśmy, że będziemy tam siedzieć dzień i noc. Były więc chrupki
kukurydziane i słone paluszki. Uzbrojeni w wikt i cierpliwość (jednego i
drugiego wystarczyło mniej więcej na kwadrans)rozsiedliśmy się na gałęziach i
odwracając się w stronę ciężkiego sprzętu, krzyczeliśmy na całe gardła: NIE
ZET-NIE-CIE, NIE ZET-NIE-CIE! groźnie wymachując przy tym naszymi kilkuletnimi
pięściami.
Nasza akcja zakończyła się sukcesem - kasztanowiec stracił
tylko jedną dużą gałąź. Dopiero po latach zorientowaliśmy się, że operator
oddalonej o kilkaset metrów nie mógł nas słyszeć, a drzewa nie ścięto, bo mój
tata poprosił o to jakiegoś kierownika robót. Rodzice zgodzili się też, żeby
rów wykopać kosztem naszego ogródka, niszcząc przy tym ogrodzenie.