poniedziałek, 13 maja 2013

PRAWIE JAK GREENPEACE

Na wsi dzieją się rzeczy, które Wam - miastowym nigdy się nawet nie śniły.


Tę historię bardzo lubią przedszkolaki. Być może wam też przypadnie do gustu. 

Dzieciństwo przełomu lat 80’ i 90’ na wsi, wyglądało zupełnie inaczej niż w mieście. Kiedy Warszawiacy obserwowali, jak maszyny drążą tunele pod budowę metra, my obserwowaliśmy swoje własne wykopy  - pod budowę wodociągu. W naszej wsi, dla większości,  miało rozpocząć się nowe życie – życie z bieżącą wodą w domu i z możliwością korzystania z łazienki, zamiast z podwórkowe wychodka.

W historii jednak, którą chcę opowiedzieć, nie wychodek ma największe znaczenie, ale wykopy właśnie. Wykopy były olbrzymie, przynajmniej dla kogoś, kto miał wtedy 110 cm wzrostu. Kiedy tylko koparki przestawały pracować, biegliśmy całą gromadą bawić się w głębokich rowach. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy dorośli twierdzili, że tam się bawić nie wolno! Pilnowali nas nawet, żebyśmy tam nie włazili.  Byliśmy z tego powodu głęboko nieszczęśliwi, najgorsze miało jednak dopiero nastąpić. 

Okazało się bowiem, że na trasie planowanego wodociągu, rośnie kasztanowiec. Kasztanowiec, jak wiadomo, ważne drzewo, bo nie dość, że idealny do tego, żeby budować na nim domki, zawiesić huśtawkę i ścigać się kto pierwszy wejdzie na najwyższą gałąź, to jeszcze zawsze późnym latem obradzał w budulec do robienia kasztanowych ludzików. Któregoś dnia przyszli do naszego domu dwaj panowie, którzy stwierdzili, że drzewo trzeba będzie wyciąć. Nie mogliśmy na to pozwolić. Musieliśmy działać. 

Zebrało nas się chyba siedmioro. Niczym Greenpeace, postanowiliśmy walczyć. Weszliśmy na drzewo przekonani o tym, że zostaniemy tam tak długo, jak będzie trzeba. Pomyśleliśmy nawet o prowiancie, w końcu zakładaliśmy, że będziemy tam siedzieć dzień i noc. Były więc chrupki kukurydziane i słone paluszki. Uzbrojeni w wikt i cierpliwość (jednego i drugiego wystarczyło mniej więcej na kwadrans)rozsiedliśmy się na gałęziach i odwracając się w stronę ciężkiego sprzętu, krzyczeliśmy na całe gardła: NIE ZET-NIE-CIE, NIE ZET-NIE-CIE! groźnie wymachując przy tym naszymi kilkuletnimi pięściami.

Nasza akcja zakończyła się sukcesem - kasztanowiec stracił tylko jedną dużą gałąź. Dopiero po latach zorientowaliśmy się, że operator oddalonej o kilkaset metrów nie mógł nas słyszeć, a drzewa nie ścięto, bo mój tata poprosił o to jakiegoś kierownika robót. Rodzice zgodzili się też, żeby rów wykopać kosztem naszego ogródka, niszcząc przy tym ogrodzenie.

piątek, 10 maja 2013

POGRZEB NA WSI - część II

Na wsi dzieją się rzeczy, które Wam - miastowym nigdy się nawet nie śniły.

Dziękuję Wam wszyscy moi wiejscy przyjaciele, za Wasze maile, telefony i smsy. Zbesztana, pouczona, wysłuchawszy Waszych uwag i przeczytawszy je, opisuję to, o czym zapomniałam. A zapomniałam o kwestiach ważnych i wymownych.

Kiedyś ktoś na wsi umiera, trzeba zrobić wszystko, aby ta śmierć byłą jedyną. Dlatego też w domu zmarłego zasłania się wszystkie lustra, aby śmierć nie mogła się w nich przejrzeć. Jej lustrzane odbicie mogłoby zabrać ze sobą kolejną osobę. Niektórzy idą dalej i usuwają z mieszkania/zasłaniają wszystkie przedmioty,w których śmierć mogłaby zobaczyć swoje odbicie, np. telewizory.

Zapobiegnięciu kolejnej śmierci wśród bliskich zmarłego ma pomóc także przewrócenie krzeseł/taboretów, na których stała ustawiona trumna. Niestety nie znam genezy tego zwyczaju.